17-06-2007
znowu zapowiadał się mało lotny weekend. Sobotnie cumulnimbusy nie
nastrajały optymistycznie do chwilowego oderwania się od ziemi. Pomimo
zebrania całego szpeju do Łążka Garncarskiego nie byłem pewien czy zlot organizowany przez chłopaków z Niska wypali. Sobota została całkowicie pogrzebana przez narastające grzebienie congestusów , które co chwile dawały znać o sobie powodując porywisty wiatr.
Pobudka
niedziela rano godzina 9:00 i tu już zdecydowana poprawa. Piękne czyste
niebo z leciutkim wiaterkiem – szybka decyzja lecimy do Turbi na
lotnisko w końcu jak zlot to zlot. Wybrałem
pięknie skoszoną łączkę do startu jednak zaczęło się robić troszkę
dziwnie godzina 10:15 a na niebie już piękne cumulusy . Front chłodny
zrobił swoje termika tego dnia budziła się bardzo szybko i to ze
zdwojoną siłą. No ale ja mam już wiatrak na plecach, skrzydło rozłożone
, szybka decyzja wyczekany moment i jazda do
góry. W powietrzu im było później tym ciekawiej, starałem utrzymywać
się na wysokości ok. 300 m nad lasami janowskimi jednak termika nie
bardzo mi pomagała w realizacji tego planu.
Duszenia – 4 ze strata wysokości o 200 m ,po czym winda do góry na +6 i 200 do góry.
Musze
przyznać ze nawet nie pomyślałem o zrobieniu kilku fotek, puszczenie
sterówek w tych warunkach to murowane atrakcje nie koniecznie z
happy-endem . Po godzinie lotu ok. godziny 11:30 nadleciałem grzecznie
nad lotnisko w Turbi oznajmiając swoje przybycie przez radio. Na dole
kończyły się właśnie przygotowania do holi w
wykonaniu grupy Stalowowolskiej. Po wyłączeniu silnika wcale natura nie
chciała mnie posadzić na ziemi. Termika szalała na całego dopiero po
ok. 20 minutach udało mi się wykręcić duszenie i po książkowym
lądowaniu z zaliczonym centrem znalazłem się na lotnisku jak ZLOT-to
ZLOT:)
Nie powiem kilku pilotów
patrzyło na mnie jak na wariata pytając się o latanie z napędem w
takich warunkach- no ale to już taka szkoła krasnystawska jak nic nie
wali to się nie lata Napęd traktuję jak wyciągarkę szkoda, że mam mało kompanów do takiego latania.
Hole
ruszyły na całego, muszę przyznać ze organizacja w Turbi pierwsza
klasa. Pomimo dość silnej termiki piloci nie mieli szczęścia i tego
dnia wszyscy dawali w glebę.
Dopiero Bodzio
zniknął ok. 13:00 pod złowrogo wyglądającą chmurą z lądowaniem w
Jastkowicach za Sanem. Po 13:30 Nastąpiła przerwa w holowaniu
spowodowana wystąpieniem silnych porywów związanych z nadchodzącą
burzą. W międzyczasie dwie przygody na holu zniechęciły resztę do
podpięcia się do linki i usłyszenia w radiu dobrze znanego JAZDA JAZDA
JAZDA !!! Ok. godziny 15:00 na horyzoncie pojawiło się piękne okno niebieskiego nieba. Pomyślałem czemu nie nikt
nie kwapił się do lotu rozwiało się tak , że nie potrafiłem utrzymać
skrzydła alpejką gdyż podrywało mnie do góry. No ale cóż twardym trzeba
być jest ryzyko jest zabawa :) 15:30 Byłem już w powietrzu jedynie ze
swoim skrzydłem , uprząż od Mareckiego, kask i wario też. Po 350
metrowym holu z atrakcjami jak to określił potem Arturo, że ta wyciągarka tak ma wypiąłem się ochoczo
szukając noszenia. Nade mną wykręcały się szybowce jednak ja miałem
tylko duszenie. Na 200 metrach poczułem przyjemne szarpanie, troszkę
nieśmiałe lecz z czasem coraz silniejsze. Ta nierówna walka trwała
prawie 25 min na wysokości 300-500 metrów. Wiatr wiał na tyle silny, że
już daleko za lotniskiem złapałem stacjonarny komin + 3 do góry.
Podstawa
tego dnia była na 1800 m. nad start. Po wykręceniu przez moment
pomyślałem o powrocie na lotnisko, ale przy moim skrzydle wtopiłbym w
połowie drogi, więc zapadła decyzja o kontynuacji lotu. Po osiągnięciu
podstawy nawet przez moment nie czekałem na stratę wysokości tylko od
razu obrałem sobie kolejnego cumulusa i doleciałem pod niego na
wysokości 700 metrów. Taką technikę stosowałem czterokrotnie, ciągle
podziwiając widoki z wysokości ok. półtora kilometra. Starałem się
lecieć w takim kierunku żeby pode mną były jakieś trakcje
komunikacyjne. Dojrzałem linię kolejową z dużym składem osobowym ,
przemierzającym przez środek lasu. Nawet nie chcę myśleć co by było
gdybym tam gdzieś wylądował wilki by mnie chyba
zjadły zanim bym znalazł jakaś drogę :). Przed godziną 18:00 wyłączyli
mi prąd i wariometr pokazywał już tylko opadanie a jestem centralnie
nad lasem. Musiałem podjąć decyzję na szczęście słuszną i po prostej
udało mi się przeskoczyć i bezpiecznie wylądować na wykoszonej łączce
pomiędzy domami. Nie miałem GPS-a więc nie wiedziałem gdzie jestem,
zapukałem do najbliższego domu i dowiedziałem się ,że wylądowałem 3 km
przed Biłgorajem od strony zachodniej. W tym momencie zadzwonił do mnie
Arturo. Mój lot trwał ponad 2,5 godziny a ja nie dawałem znaku życia
nikt nie przypuszczał, że w takich warunkach
mogłem tak długo lecieć. Po przeliczeniu kilometrów okazało się, że
przeleciałem ok. 55 km w linii prostej tak więc to moja pierwsza 50-ka
w przelocie otwartym od czegoś trzeba zacząć :). Zwózka z trasy to już całkiem inna historia również godna opisania :) zainteresowani wiedzą o co chodzi.
Tak
zakończył się mój niedzielny maraton który muszę określić jako
najlotnieszy dzień jaki miałem do tej pory. Dwa przeloty jednego dnia
razem ponad 85 km . Przyleciałem na zlot - odleciałem bez napędu,
wyrównałem prawie obecny rekord przelotu z Turbi, no i powisiałem w
powietrzu prawie 5 godzin . Piękna niedziela z innej perspektywy opis TUTAJ na www chłopaków z Sarzyny.
Ps
dziękuję chłopakom ze Stalowej za udany hol a w szczególności
Mareckiemu który nie zamordował mnie za chwilowe pożyczenie sprzętu-
miałem być za 5 minut na ziemi :)
|